wtorek, 24 października 2017

Dno dna...

     Nie było mnie tu całe wieki. Zaniedbanie w kwestii pisania jest wprost proporcjonalne do zaniedbań związanych z odżywianiem. Naprawdę.
     Obecnie osiągnęłam taki moment, w którym ważę najwięcej w życiu, pomijając ciążę od końca 2 trymestru w górę, zatem uznać należy, że nie jest najlepiej. Teoretycznie nie jestem gruba, wg znajomych (na ile są szczerzy nigdy nie wiadomo), wyglądam dobrze i nie widać,abym przytyła (w to akurat nie wierzę, biorąc pod uwagę, że zawsze byłam patyczakiem), ale faktem jest że od zeszłego roku o tej samej porze przytyłam jakieś 7 cholernych kilogramów! 
     Jeżeli chodzi o ruch, aktywność fizyczną, nie mam sobie nic do zarzucenia. Minimum 3 treningi w tygodniu, często bywa że 5 i żaden tam pilates, tylko absolutny hardcore i konkrety, więc w tym względzie nie ma żadnych zaniedbań. A gdzie są? Przede wszystkim w kuchni. Stałam się wygodnicka i zamiast poświęcić kilka minut na zrobienie dobrego, czystego posiłku, często jadam gotowce, zamawiam jedzenie z dowozem (w najlepszym wypadku sushi, w najgorszym - idąc za tłumem  - placek po węgiersku), czy też jadam u mamy (mielone, pierogi i inne twory kompletnie niezdrowej kuchni polskiej). Przestałam walczyć z uzależnieniem od słodyczy, po prostu je jem, kiedy najdzie mnie ochota (a nachodzi codziennie, jak to bywa z uzależnieniami). Jadam fast foody, śniadania w McDonalds, no absolutny dramat...
     Biorąc pod uwagę posty z pierwszego okresu prowadzenia tego bloga - upadek, totalny upadek. Stałam się jak wszyscy, jem byle co i wiecie co? Przekonałam się, iż prawdą jest to, że jesteś tym, co jesz. Jem byle co i wyglądam byle jak. Nawet nie chodzi o to, że przytyłam (głównie biodra wykazują ciągły przyrost), chodzi o jakość ciała, które kiedyś było wizytówką mojego fit stylu życia. Obecnie mam cellulit, którego kiedyś nie miałam głównie dlatego, że jest brzydki. Niestety, teraz go mam, mam też galaretkę na brzuchu, przez którą coraz bardziej mizernie widać zarys mięśni brzucha, które są w świetnej kondycji, z tym że są przykryte kołderką z tłuszczyku. Co tam kołderką, konkretną kołdrą. 
     I tak sobie myślę, że choć to nie lato zbliża się wielkimi krokami, to mimo wszystko nie chcę tak wyglądać. Potrzebuję zmian, które w dużej mierze biorą się z zawirowań i przekształceń w życiu zawodowym, jak także i w głowie. Być może trzeba spaść na same dno dna, w naszym tego słowa rozumieniu, aby znaleźć w sobie motywację do tego, by się od niego odbić. Dzisiaj dotarłam do dna. Jasne, nie jestem gruba, bywa że uda mi się upchnąć w swój dotychczasowy rozmiar zero, mimo że z poruszaniem się nie jest już tak fajnie, ale to nie o to chodzi. Czuję się źle. Psychicznie, ze sobą. Czuję się ociężała, nie mam energii, mimo że rączo biegnę na trening na 5:30. Czuję, że straciłam nad wszystkim kontrolę. To już koniec. Stawie czoła sama sobie. Przede wszystkim zrobię zdjęcia, by móc ocenić straty i szkody wywołane nieumiarkowaniem w jedzeniu i piciu oraz spojrzeć na to, jak rzeczywiście wyglądam, czego na co dzień staram się nie widzieć. I po prostu zacznę znowu gotować, po swojemu. Zobaczymy czy to jeszcze wystarczy, czy jestem już o jeden most za daleko. No i od dzisiaj nie jem słodyczy.The end!